poniedziałek, 26 lipca 2010

Monsun

Ostatnio zastanawiałem się o czym napisać na blogu. Tu ciągle się coś dzieje, ale ile można pisać o imprezach:) Czekając na jakieś wielkie wydarzenie, totalnie zapomniałem o czymś co jest dla mnie chlebem powszednim. Zmagam się z nim codziennie od 1,5miesiąca i niestety przez najbliższe 2 miesiące nic na lepsze się nie zmieni:) Przedstawiam państwu MONSUN!!!
Jak wygląda monsun. Odpowiedz jest prosta leje leje i jeszcze raz leje. To nie jest tak jak w Polsce, że popada przez 2 może 3 dni. Tu leje przez 3-4 miesiące:) Trzeba jakoś żyć w takim świecie. Najlepiej uzbroić się w parasol lub płaszcz przeciw deszczowy i ruszyć w drogę do pracy.
Moja droga do pracy jest codziennym koszmarem. Wyobraźcie sobie, że codziennie rano w moich sandałach muszę ruszyć w kilometrową trasę na dworzec. Przez ostatnie 500metrów zazwyczaj ulica jest cała zalana. Woda sięga aż po kostki. Wygląda to jak wielki brudny, brązowy ściek... Blleeee:( 
Nigdy nie wiesz na co możesz nadepnąć. Podwodą znaleźć się może wszystko. Jak już wam wcześniej pisałem ulica traktowana jest jak wysypisko i toaleta, a w monsunie przybiera to formę ścieku. Istny raj dla bakterii. No, ale nic nie można zrobić. Po przyjściu do domu albo do pracy pierwsze co robię to myje nogii, żeby oczyścić się z tych zarazków.
Całe szczęście na południu Bombaju, gdzie pracuje nie ma takiego powodziowego problemu. Stare miasto posiada bardzo dobry system kanalizacji, wybudowany przez Brytyjczyków.  Niestety są dzielnice w Bombaju gdzie nikt nie dba o to by powstała odpowiednia kanaliza. Studzienki są pozapychane przez hałdy śmieci, co w rezultacie daje nam takie obrazki.
 Nie można mówić, że monsun jest totalnie zły. Większość ludzi w Bombaju uwielbia tą porę roku. Na dworze jest chłodniej jedyne 30stopni:) Wszędzie robi się zielono więc w weekend można wybrać się do pobliskiego pasku narodowego, oglądać wodospady i delektować się pięknem otaczającej przyrody:) 
 

 

środa, 14 lipca 2010

Nomadzi Północy 30 czerwiec 4 lipiec Himalaje



Kolejny piękny poranek, aby zacząć podróż. Tym razem szykujemy się na wyprawę w przedgórze Himalajów a następnie w Himalaje:) Przed wyjściem z hostelu sprawdziłem stan mojej torby. Przeraziłem się tym, co zobaczyłem... Rozdarcia ze wszystkich stron, dno torby prawie odpada. Jednym słowem masakra. Tak to jest jak się używa jakiś starych rzeczy, które poprzedni praktykanci zostawili na chacie. Przede mna wyprawa w Himalaje a następnie przeprawa samolotem do Bombaju. Ciekawe jak mi się ma udać odbyć naszą trasę z całym plecakiem.

Całe szczęście to są Indie. Tu na ulicy można zrobić wszystko. Ulica traktowana jest jako kuchnia, zakład naprawczy, galeria handlowa a nawet w wielu przypadkach jako toaleta:) My skupimy się na części z warsztatem naprawczym. Za parę rupii można tu naprawić buty, koszule, spodnie a nawet plecaki:) Na dworcu znalazłem pucybuta ze swoim małym warsztacikiem i po 10min mój plecak wyglądał jak nowy:)
Najpierw jedziemy 3 godziny zapchanym pociągiem do Pathankot, następnie przesiadamy się na również przepełniony lokalny autobus do Dharamshala. Po 4godzinach serpentyn i dziurawych dróg dojechaliśmy na miejsce. Szybka przesiadka na kolejny autobus i po 30min jesteśmy w Mcleodganj. Siedziba Dalaj Lamy wita nas:)

Wygłodniali udajemy się na pierwszy tego dnia posiłek. Jest już 17 zajadamy się Tybetańskimi Momosmi. Hmm jak dobrze jest coś zjeść:) Znajdujemy pokój z przepięknym widokiem na góry. Nie jest może najtańszy, ale co tam 250rupii od osoby to nie jest majątek:) Jedyne 18zl. Ale za to, jaki standard. To był chyba najładniejszy pokój, w jakim spałem w Indiach:)
Jest już dość późno. Nie możemy nic zwiedzać, bo wszystkie zabytki są już zamknięte, no i w góry też nie wyjdziemy, bo zaraz będzie ciemno:) Pozostaje nam tylko jedno zakupy. Wpadliśmy w istny szał zakupowy:) Tybetańskie stoiska przyciągały nas kolorami i różnorodną gamą produktów. Wszytko było tam wspaniałe. Nakupowaliśmy pełno upominków dla rodziny i znajomych:) Następnie kolacja, piwko i spać. Jutro też jest dzień
Rano pobudka, szybkie śniadanie z paprykarzem szczecińskim i...... nagły, gwałtowny powrót choroby:) Myślałem, że nic w ten dzień nie zobaczę, ale wziąłem silne środki na problemy żołądkowe i po 20min byłem już gotowy do drogi:) Przed nami świątynia Dalaj Lamy.

Mcleodganj jest miejscem gdzie po agresywnym przejęciu władzy w Tybecie, przez armię Chińską, schronienie znalazł Dalaj Lama i tysiące uciekinierów. Historie całego wygnania przybliżyło nam muzeum Tybetańskie przy świątyni. Naprawdę ciężka była i jest sytuacja tego narodu. Najbardziej zszokowani są mieszkańcy Chin. U nich komunistyczna propaganda jest tak daleko posunięta, że nic nigdy o tym nie słyszeli. Akcja Wolny Tybet jest dla nich totalnie obca. To chyba był dla mnie największy szok. Jak można żyć w takiej niewiedzy?

Świątynia może nie jest najpiękniejsza. Na południu Indii widziałem znacznie ładniejszą, ale położenie sprawia, że czuje się świętość tego miejsca. Zielony las i góry tworzą spokojny nastrój sprzyjający modlitwie i medytacji. Mnisi i pielgrzymi obchodzą świątynie obracając kola modlitewne. Co parę minut słychać gong. Te wszystkie czynniki sprawiają, że człowiek po wyjściu czuje się zrelaksowany.
Niestety nie widzieliśmy Jego Świętobliwości. Podobno jego rezydencja znajduje się gdzieś niedaleko w lesie, ale nikt dokładnie nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć gdzie to jest. Szkoda byłoby miło spotkać Dalaj Lame.
Okazało się, że mamy jeszcze dużo czasu, więc możemy udać się na dalsze zwiedzanie. No oczywiście Logan i Marcin jeszcze chcieli dokończyć zakupy, a ja musiałem udać się po kolejną dawkę leku:):):) Jak już wszystko było dobrze, wybraliśmy jedną z wielu tras spacerowych po górach. Postanowiliśmy udać się do świętego hinduskiego jeziora ‘Dal Lake’. Na zdjęciach wyglądało naprawdę ładnie. Po godzinnej wędrówce okazało się, że jezioro jest wyschnięte:) Dziura w ziemi i nic więcej:)
Zdegustowani udaliśmy się do starego kamiennego kościoła z bardzo pięknym i starym cmentarzem. Drzwi wejściowe otworzył nam proboszcz, który wyglądał jak woźny:) Okazało się, że w tym roku przed nami było tu 30 paru Polaków. My to jesteśmy wszędzie:)
Po powrocie kolejne zakupy, szybki lunch no i pora jechać dalej. Znowu autobus bez kuszetek:( Przed nami kolejna nieprzespana noc w busie pełnym turystów. No nic, co możemy zrobić, trzeba ruszyć dalej na podbój Indii. Wysokie Himalaje w Manali czekają na nas:)
6 rano tak jak podejrzewałem bilans snu po dzisiejszej nocy wynosi 0 godzin i 0 minut:( Marzę teraz tylko o pokoju z łóżkiem. Zaatakowani znowu przez zgraje rikszarzy, udajemy się z jednym do hostelu, który proponuje. Było to bardzo tanie miejsce. 100rupii od osoby, bierzemy od razu i udajemy się do krainy snu.
Po 3 godzinach odpoczynku idziemy na śniadanie. Bardzo malownicze miejsce przy rwącym potoku. Zamawiam grilowaną kanapkę z serem z Jaka:) Hmm bardzo mi smakowało. Ser jest trochę pikantny, ale bardzo przyjemny w smaku... Co tu dużo mówić trzeba samemu spróbować. Przy śniadaniu przychodzą do nas pucybuci. Co się okazuje, każdy pracujący w tym fachu w Manali, oprócz standardowego wyposażenia, nosi w swojej skrzyneczce narkotyki na sprzedaż. Miejscowość ta znana jest z trzech rzeczy: baza wypadowa w wyższe Himalaje, początek drogi do Leh (najwyżej położona droga na świecie) no i podobno z najlepszego haszyszu w Indiach. Nic więc dziwnego, że każdy tu zajmuje się tym biznesem.
Co robić w tym górskim mieście?? No jeszcze nie wiemy, w tym celu udaliśmy się do agencji turystycznej. Okazało się, że czeka nas tu wiele atrakcji: Zorbing, paralotnie, trasy wysokogórskie no i zimą narty (niestety było lato). Wybraliśmy paragliding. Taksi zabrała nas na polane na wysokości 2400m. Stamtąd kolejką górską udaliśmy się na wzniesienie o wysokości prawie 3500m. Nasi piloci rozpakowali spadochrony i z rozbiegiem ruszyliśmy w dół wzniesienia.

Co za przyjemne uczucie, lecieć przez 10min i z wysokości podziwiać ośnieżone szczyty Himalajów. Całe szczęście nie mam choroby wysokościowej:) inaczej nie mógłbym się delektować tym wspaniałym widokiem i wolnością w powietrzu:) Wspaniałe uczucie. Lądowanie było dość gwałtowne, musieliśmy krzyczeć, żeby zeszli nam z drogi inaczej cielibyśmy ich jak kosa:)
Po wylądowaniu zwolniliśmy naszego taksówkarza i ruszyliśmy w 13km podróż do Manali. Droga prowadziła przez przepiekaną górską dolinę. Niestety szlak nie był oznaczony a do dyspozycji mieliśmy tylko narysowaną w agencji mapę:)
Po drodze minęliśmy 3 spokojne wioski, z 300 letnimi domkami. Wszyscy byli tam szczęśliwi i uśmiechnięci. Zastanawiacie się, jaki jest tego powód?? Na całej trasie do Manali znajdują się pola dziko rosnącej Marihuany:) W każdym w ogródku można znaleźć parę krzaczków. Wszyscy hodują trochę na własny użytek, bo co można robić w takiej spokojnej górskiej wiosce. Przez całe życie pracują na roli a wieczorem relaksują się przed domkiem. Taka Mała Kraina Szczęśliwości:)
Zmęczeni udaliśmy się do agencji zabookować na 6 rano całodniową wyprawę w góry. Następnie zwiedzanie Manali, zakupy (to już standard jeśli się podróżuje z Loganem:) ) i kolacja połączona z meczem i piwkiem:) Jedliśmy pysznego pstrąga z pobliskiej krystalicznie czystej rzeki. Hmmm pycha....
Rano znowu pobudka o 5:( Szybkie śniadanie i wyprawa w góry. Tu nie ma tak jak w Polsce, że wszystkie szlaki są oznaczone. Jeśli chce się wejść na szczyt, należy wynająć przewodnika, a jeśli udajecie się na 2 dni to ma się w przydziale tragarzy, którzy niosą wszystko: namioty, kuchenki gazowe, jedzenie, śpiwory itd.
Droga okazała się bardzo stroma i męcząca. Przez pierwsze pół godziny serce waliło mi jak szalone:), ale jakoś dałem rade. Widoki były nieziemskie. Szczyty sześciotysięczników wyglądały cudownie w świetle poranka. Pogoda nam dopisywała było bezchmurnie i słonecznie. W sam raz na taka wspinaczkę.
Przy samym szczycie zrobiliśmy się bardzo głodni. Całe szczęście na trasie rosły maliny i poziomki:) Hmmm takie przypomnienie smaku polskiego lata. Człowiekowi, aż miło się robi na sercu jak pomyśli o domu. No nic koniec tych wspominek, trzeba iść dalej. Po 4h dotarliśmy na miejsce- 3200m.n.p.m. Zjedliśmy lunch i przespaliśmy się 20min na kamieniu:) Było bardzo przyjemnie nic nie robić. Tak sobie usiąść i pomedytować w otoczeniu pięknej przyrody.
Droga w dół zajęła nam tylko 2,5h. Zejście jest zawsze męczące dla kolan szczególnie takie strome, ale w końcu się udało. Nie musieliśmy już dalej chodzić. Wzięliśmy prysznic i następnie rikszą udaliśmy się na przystanek autobusowy. Znowu przed nami całonocna podróż. Tym razem ostatni punkt naszej wyprawy Chandighar.
Do Chandighar dojechaliśmy o 4 rano, jak zwykle nie wyspani:) Co można robić w tym wielkim mieście. Pojechaliśmy na lotnisko zostawić nasze bagaże. Okazało się, że lotnisko jest dopiero budowane i tylko jeden bardzo mały terminal jest otwarty, oczywiście nie było miejsca gdzie moglibyśmy zostawić nasze plecaki. Całe szczęście w Lonley Planet Wyczytaliśmy, że możemy je zostawić na głównym dworcu autobusowym. Więc tak też zrobiliśmy, a następnie udaliśmy się do centrum. Wszystko było zamknięte, a my głodni, niewyspani i spragnieni czegoś do picia. Najwcześniejsza restauracja będzie otwarta przed 9 a jest 6:(:(:( Co tu robić. O 7 otworzyli monopolowy, więc kupiliśmy breezery i piliśmy je jak soczki:) Następnie śniadanie i udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Pierwszy raz jechałem rikszą rowerową. Strasznie mi było głupio tak ludzi wykorzystywać. Prawie jak niewolnika:(

Udaliśmy się do skalnych ogrodów, gdzie wszystko było z kamienia. Nic szczególnego. Trochę jak Gaudi w Barcelonie. Mnie się nie podobało. Chciałem być jak najszybciej na lotnisku i lecieć do Bombaju. O 16 odlot i po 2,5h w powietrzu wylądowaliśmy w Bombaju i zakończyliśmy nasz podbój Północy:)
Mumbai home sweet home:) tylko trochę brudny i śmierdzi:):):)

sobota, 10 lipca 2010

Nomadzi Północy 29 czerwiec Amritsar


Godzina 7 rano, kolejna ranna pobudka:( To maja być wakacje codziennie wstajemy ok 6, zalatani, zmęczeni, niewyspani:) Taka jest cena podróżowania. W 5 gwiazdkowym hotelu budziłbym się o 11 szedł na basen i cały dzień drinkował i jadł rożnego rodzaju rarytasy:) ale czy o to chodzi w podróżowaniu. Gdzie jest ten dreszczyk emocji? Gdzie jest przygoda? Tu nigdy nie wiesz, co Ciebie spotka na kolejnym zakręcie. To nadaje właśnie uroku podróżom. Człowiek czuje się wolny i przemierzjąc niezmierzone tereny, odkrywa świat.
 Amritsar wita!! Oczywiście, kto pierwszy nas zaczepia... Znowu zgraja rikszarzy czyhająca na nasze ciężko zarobione rupie:) Jak zwykle zacząć trzeba od procesu targowania. Po 15 minutach udaje nam się wynegocjować opcje, w której nie oszukują nas aż tak bardzo:) Po poszukaniu w miarę przyzwoitego hostelu postanawiamy zjeść śniadanie mistrzów. Mamy Polska puszkę ‘Gulaszu Angielskiego’ WOW!!!!!!
Amritsar to miasto znajdujące się niedaleko granicy z Pakistanem, zaledwie 30km. Jest to święte miasto dla wszystkich Sikhów. Znajduje się tam Złota Świątynia, w której przechowywana jest święta księga Sri Guru Granth Sahib. Sikhowie wierzą w jednego Boga, który jest bez postaciowy i nie ma nawet imienia. Według nich każda religia wierzy w to samo I nie ma różnicy czy to Allach, Jahwe, Budda czy Shiva. Jest to bardzo przyjazna nacja. Nie wiem, dlaczego ale czułem, że są oni godni zaufania. Każdy Sikh charakteryzuje się 5 atrybutami: długie włosy uwiązane codziennie w koka z przodu głowy, sztylet, specjalna bielizna, metalowe bransolety i turban.
Po śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie. Mieszkaliśmy nie daleko Złotej Świątyni wiec postanowiliśmy udać się tam na samym początku. Wyczytaliśmy w Lonely Planet, ze potrzebne nam jest nakrycie głowy, żeby wejść na teren świątynny. Wiec, co będzie lepsze w Punjabie niż turban. Szybko zmieniliśmy kierunek na sklep z tymi wspaniałymi nakryciami głowy. Przed wami szybka szkoła jak zawiązać porządnie turban na głowie. Jeszcze nie próbowałem samemu, ale wydaje się gorsze od wiązania krawata:):):)

Po wyjściu ze sklepu staliśmy się prawdziwa atrakcja Amritsaru:) Wszyscy ludzie na około skupiali swój wzrok głownie na nas. Niezliczone tłumy hindusów robiły sobie z nami zdjęcia. Jak sobie człowiek pomyśli w ilu teraz profilach na facebooku oznaczony jest jako ‘mój biały przyjaciel’, to aż starch się bać:) No, ale kto by się oparł takim trzem przystojniakom? Zreszta sami oceńcie.
W końcu przed nami Złota Światyna. Jak zwykle trzeba było wchodzić tam na boso:) Tylko tym razem coś nowego. Przed wejściem na teren świątynny trzeba było przejść przez taki basenik z woda. Cale szczęście w moim woda była swieżo wymieniona ale obok mnie była aż szara  od brudu:)
Świątyna znajduje się po środku świętego zbiornika z woda, w którym Sikhowie odbywają święte kąpiele. Nie wiem, w jakim celu to robią, ale na całej długości basenu znajdowali się ludzie obmywający ciało i pijacy tą wodę. Niestety turyści nie mogli zamaczać, żadnej części swojego ciała w tej świętej wodzie.
Świątynia robi ogromne wrażenie. Światło słoneczne odbija się od złotych ścian i znika w czeluściach świętego basenu. Czuje się świętość tego miejsca. Naprawdę sprawia ono, ze człowiek czuje się spokojnie i popada w zadumę. 
Dojście do centralnego punktu świątynnego nie jest takie proste. Należy ustawić się w kolejkę z tłumem pielgrzymów i czekać aż w żółwim tempie dojdziesz do środka. Nam zajęło to ok godziny. Może trochę krócej. Dobrze ze w miejscu kolejki podwieszone są wiatraki. Inaczej ludzie by tam padali jak muchy z tego gorąca:) Wewnątrz świątyni guru czyta teksty ze świętch ksiąg. Wszyscy zachowują powagę i składają bardzo tłusto wyglądające słodycze w podzięce za udana pielgrzymkę.
Następna atrakcja tego pięknego miasta jest ceremonia zamknięcia granicy Pakistansko-Indyjskiej. Odbywa się ona każdego dnia o 18. Pytanie tylko jak tam się dostać. Przed nami 30 km podroży. Jak to zwykle bywa problem sam się rozwiązał:) Na ulicy zaczepił nas paser i sprzedał nam bilety na 3 miejsca w 10 osobowym samochodzie. Podczas zakupu tych biletów nurtowało nas pytanie. Czy ten świstek papieru, za który zapłaciliśmy po 80rupii każdy, jest cos wart? Czy może znowu daliśmy się zrobić w konia jakiemuś hindusowi?

Cale szczęście koleś okazał się uczciwy. O 15 30 czekale na nas samochodu i bardzo mila rodzinka hindusów. Po 40 minutach jazdy dotarliśmy na miejsce:) Tłumy Indian zmierzały w stronę granicy. Najpierw trzeba było przejść bramkę kontrolna, bo kto wie czy nie mam jakiejś bomby przy sobie:) Następnie mijamy parę punktów gdzie sprawdzają nam paszporty. Cale szczęście jesteśmy obcokrajowcami wiec proponują nam miejsca w sektorze dla VIP’ow:) Nie musimy się cisnąć w z podekscytowanymi hindusami w jednym rzędzie.
Na stronie Indyjskiej wiwatujący tłum. Ludzie biegają z flagami w kierunku granicy, dumnie wymachują i pokazują swój patriotyzm. Po drugiej stronie zaledwie pół trybuny zajęte jest przez naród Pakistański. Ciekawe, dlaczego tak jest?
Zaczęła się ceremonia. ‘Główni aktorzy’ dzisiejszego przedstawienia juz są na swoich miejscach. Zaczyna się show:)
Na pewno was ten filmik zaszokował. A to jest tylko mały fragment:) Możecie poszukać sobie na Youtube dluższe filmiki. Co tam się dzieje?? Żołnierze zamiast maszerować skaczą, biegają i wymachują nogami. Widać, że są mega wysportowani. Najlepsze jak podbiegali do granicy i robili postawę penera. Wyglądało to jak spotkanie kibica Lecha z kibicem Legi. Dwaj napuszeni przedstawiciele przeciwnych opcji pokazują swoja sile w zamaszystych gestach i okrzykach.
Przez cały czas trwania tego spektaklu strona pakistańska i indyjska próbowały się przekrzyczeć. Wyglądało to naprawdę śmiesznie. Jeden koleś krzyczał do mikrofony i jeśli trwało to dłużej niż u Pakistańczyków to po stronie indyjskiej wszyscy klaskali, a jeśli przegrali to słychać było tylko pomruki:):)
Widowisko było naprawdę ciekawe. Należy to zobaczyć na własne oczy, bo żądny filmik nie odda tej atmosfery, jaka panowała przy granicy.
Po powrocie udaliśmy się na zakupy. Pamiątki, pamiątki i jeszcze raz pamiątki:) Logan przodował w kupowaniu. Sklepy, stragany i Taj Mahal to chyba były jego ulubione punkty programu:):):)
Następnie udaliśmy się na nocne zwiedzanie Złotej Świątyni. Powiem wam ze po zachodzie słońca jest ona jeszcze bardziej piękna niż za dnia.
Już niedługo Himalaje:)

wtorek, 6 lipca 2010

Nomadzi Północy 25-28 czerwiec Agra-New Delhi-Rishikesh

Tytułem wstępu chciałbym poinformować, że zaktualizowałem moje mapy i zdjęcia. Zapraszam wiec wytrwałych do oglądania.
 
Te trzy zacienione postacie, których tożsamość jest na razie nikomu  nie jest znana, niczym plemię nomadów wyruszyło w podróż pełną niebezpieczeństw. W 9 dni przemierzyli kraj mijając prastare grobowce, rwące rzeki, patrole graniczne i wszystko po to, żeby dotrzeć na szczyt świata. Poznajcie ich fascynującą historię.

Poznajcie tożsamość mojej nowej grupy podróżniczej. 'Karate Kid' Logan, Martinez i Bart o'Mei:) 
Siedząc w Mumbai'u w porze monsunu wszyscy myślą o ucieczce. Deszcz leje codziennie i tak będzie przez najbliższe 3 miesiące. Zaplanowaliśmy 9 dniowy wypad na północ. Pierwszy przystanek Agra.... No może nie tak szybko. Najpierw trzeba swoje odsiedzieć w pociągu... Jedyne 24h w wagonie sypialnym pełnym hindusów, którzy nie zapłaciwszy za bilet chcą skorzystać z naszych miejsc. 
Po ledwo co przespanej nocy, nastał upalny dzień. Do 17 byliśmy w pociągu niczym sardynki w puszce. Zmęczeni,śmierdzący i niewyspani dotarliśmy do naszego celu AGRA. Cale szczęście miasto śmierdziało bardziej niż my wiec nikt nawet nie zwracał na nas uwagi. Jak zwykle jak to bywa na stacjach zostaliśmy zaatakowani przez tłum rikszarzy, którzy widząc białego myślą tylko jedno $$$. Całe szczęście szybko znaleźliśmy sobie hotel z przepięknym widokiem na Taj Mahal.
Wieczorem szybko położyliśmy się spać. Wizja parogodzinnych kolejek od jednego z cudów świata, sprawiła, że wstaliśmy o 5 rano i po godzinie byliśmy prawie bez kolejki pod bramą główną. 750rupii za bilet w tym ciepła woda mineralna i ochraniacze na buty (dla tych turystów co podróżują do 5* hoteli i boją się chodzić w tych wyjątkowych miejscach na bosaka).

Przed nami ostatnia brama, ostatnie kroki i naszym oczom ukaże się ta wspaniała budowla. Z daleka czuje się atmosferę tego miejsca. Loganowi tak się udzieliło, że aż piszczał z radości. 

Hehe chyba nie tylko Loganowi odbiło na punkcie Taj Mahal'u. Skok radość w moich spodniach Ali Baby:) W końcu widzę ten piękny grobowiec. Kiedyś myślałem, że nigdy nie zobaczę tego cudu świata, ale życie tak się potoczyło, że mieszkam w Indiach już od pół roku (tak moi drodzy dzisiaj właśnie mija 6 miesięcy odkąd opuściłem naszą piękną ojczyznę)


Taj jest miejscem idealnym do robienia sesji zdjęciowych. Poza tym mieliśmy chińczyka w grupie czyli zdjecia były robione non stop. O to przykładowe zdjęcia.
Walki w powietrzu zawsze wychodziły efektownie:) ale jedno z moich ulubionych zdjęć to widok na Taj z moich okularów. Taki cud wpadł mi w oko:)



Taj Mahal robi ogromne wrażenie. Będąc w Indiach na pewno trzeba odwiedzić to miejsce. Cudowny biały marmurowy grobowiec pozostanie zawsze w moich wspomnieniach.
Po Taj Mahal'u mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby zobaczyć Agra Fort. Imponująca budowla zbudowana z czerwonego kamienia. Służyła kiedyś za wiezienie dla twórcy Taj'a, który został zdetronizowany przez własnego syna.
Po przyspieszonym zwiedzaniu Fortu udaliśmy się na dworzec, żeby złapać pociąg do Delhi a następnie do Rishikesh. Wszystko było zabookowne i miało pójść gładko... No własnie miało. Na stacji okazało się, że zachorowałem zrobiło mi się ciemno przed oczami i prawie zemdlałem:( Jakby tego było mało pociąg spóźnił się ok godziny, a następnie w czasie podróży zwiększył opóźnienie do prawie 2,5h. Dojeżdżając do Delhi okazało się, że nasza stacja jest na drugim końcu miasta:( Spóźniliśmy się na pociąg ok 5min:(:(:( Niestety musieliśmy sobie zacząć radzić w tym najgorszym mieście Indii.
Była już 22 i co tu robić w tym wielkim mieście. Zadzwoniliśmy do znajomego Sama, który poinformował nas, że podobno z Old Delhi jeżdżą busy do Rishikesh. Zaufaliśmy tej plotce i ruszyliśmy rikszą w wyznaczonym kierunku. Po dojeździe na dworzec autobusowy myślałem, żę przyjechaliśmy do jakiejś meliny gangsterów. Na każdym kroku wydawało mi się, że możemy być okradzeni albo pchnięci nożem.


Bilety kupowaliśmy od paserów na ulicy. Mówili, że jakiś bus ma przyjechać za 30min. Bilety kupione a transportu jak nie było tak nie ma:) W końcu o 24 podjechał jakiś autobus, na co nasi 'agenci podróżni' oznajmili nam, że to na pewno nasz:) Niestety ludzie w środku zaprzeczali... Tylko jeden Punjab powiedział, że na pewno jedzie do Rishikesh. Nie wiem dlaczego ale ufam Punjabom wiec ruszyliśmy w podroż w nieznane. Było mega niewygodnie, ale za to o 6 nad ranem dojechaliśmy do Rishikesh- Świętego miejsca, gdzie swoje źródło ma Ganges:):):)
Po śniadaniu znaleźliśmy hotel na pół dnia i ruszyliśmy do biura podróży, w którym mieliśmy zarezerwowany spływ rwącym Gangesem. 


To nasza raftingowa ekipa. Musieliśmy zacząć sobie ufać bo nasze życie leży w sile naszej grupy:) 26km Świętą Rzeką. Po takiej podróży moje ciało stało się totalnie wyświęcone:) Dobrze, że ten Ganges różni się od Gangesu z Delhi, bo tam śmierdzi masakryczne. Ścieki na oczyszczalni pachną fiołkami, jeśli porównamy je do tej świętej rzeki przepływającej przez stolice Indii. 
W niektórych momentach prąd był tak silny, że fale dochodziły do paru metrów. Naprawdę robiło się niebezpiecznie. 3 metrowe ściany wody wlewały się do naszego pontonu. Nieraz myślałem, że rozbijemy się o pobliskie skały. Niezapomniane przeżycie:) W niektórych miejscach pozwalali nam wyskoczyć do rwącej rzeki. Uczucie lepsze niż na rollercoasterze:) a poza tym nie ma to jak pływać w Świętej Rzece:):):)
Na końcu wyprawy zatrzymaliśmy się przy 5 metrowej skale. Odbywały się tam skoki do wody. Kolejne ciekawe przeżycie do mojej kolekcji. Szkoda tylko, że nie mam uwiecznionego skoku do wody:( 
Po tej ekscytującej przygodzie udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Dużo świątyń i pielgrzymów. Niestety mnie złapała znowu moja choroba i musiałem wracać do domu. Marcin z Loganem kontynuowali wycieczkę. Trochę żałuję, że nie byłem z nimi bo mógłbym zobaczyć, po raz drugi w moim życiu, zaklinacza węży:)

Kolejny przystanek Amritsar:)