środa, 14 lipca 2010

Nomadzi Północy 30 czerwiec 4 lipiec Himalaje



Kolejny piękny poranek, aby zacząć podróż. Tym razem szykujemy się na wyprawę w przedgórze Himalajów a następnie w Himalaje:) Przed wyjściem z hostelu sprawdziłem stan mojej torby. Przeraziłem się tym, co zobaczyłem... Rozdarcia ze wszystkich stron, dno torby prawie odpada. Jednym słowem masakra. Tak to jest jak się używa jakiś starych rzeczy, które poprzedni praktykanci zostawili na chacie. Przede mna wyprawa w Himalaje a następnie przeprawa samolotem do Bombaju. Ciekawe jak mi się ma udać odbyć naszą trasę z całym plecakiem.

Całe szczęście to są Indie. Tu na ulicy można zrobić wszystko. Ulica traktowana jest jako kuchnia, zakład naprawczy, galeria handlowa a nawet w wielu przypadkach jako toaleta:) My skupimy się na części z warsztatem naprawczym. Za parę rupii można tu naprawić buty, koszule, spodnie a nawet plecaki:) Na dworcu znalazłem pucybuta ze swoim małym warsztacikiem i po 10min mój plecak wyglądał jak nowy:)
Najpierw jedziemy 3 godziny zapchanym pociągiem do Pathankot, następnie przesiadamy się na również przepełniony lokalny autobus do Dharamshala. Po 4godzinach serpentyn i dziurawych dróg dojechaliśmy na miejsce. Szybka przesiadka na kolejny autobus i po 30min jesteśmy w Mcleodganj. Siedziba Dalaj Lamy wita nas:)

Wygłodniali udajemy się na pierwszy tego dnia posiłek. Jest już 17 zajadamy się Tybetańskimi Momosmi. Hmm jak dobrze jest coś zjeść:) Znajdujemy pokój z przepięknym widokiem na góry. Nie jest może najtańszy, ale co tam 250rupii od osoby to nie jest majątek:) Jedyne 18zl. Ale za to, jaki standard. To był chyba najładniejszy pokój, w jakim spałem w Indiach:)
Jest już dość późno. Nie możemy nic zwiedzać, bo wszystkie zabytki są już zamknięte, no i w góry też nie wyjdziemy, bo zaraz będzie ciemno:) Pozostaje nam tylko jedno zakupy. Wpadliśmy w istny szał zakupowy:) Tybetańskie stoiska przyciągały nas kolorami i różnorodną gamą produktów. Wszytko było tam wspaniałe. Nakupowaliśmy pełno upominków dla rodziny i znajomych:) Następnie kolacja, piwko i spać. Jutro też jest dzień
Rano pobudka, szybkie śniadanie z paprykarzem szczecińskim i...... nagły, gwałtowny powrót choroby:) Myślałem, że nic w ten dzień nie zobaczę, ale wziąłem silne środki na problemy żołądkowe i po 20min byłem już gotowy do drogi:) Przed nami świątynia Dalaj Lamy.

Mcleodganj jest miejscem gdzie po agresywnym przejęciu władzy w Tybecie, przez armię Chińską, schronienie znalazł Dalaj Lama i tysiące uciekinierów. Historie całego wygnania przybliżyło nam muzeum Tybetańskie przy świątyni. Naprawdę ciężka była i jest sytuacja tego narodu. Najbardziej zszokowani są mieszkańcy Chin. U nich komunistyczna propaganda jest tak daleko posunięta, że nic nigdy o tym nie słyszeli. Akcja Wolny Tybet jest dla nich totalnie obca. To chyba był dla mnie największy szok. Jak można żyć w takiej niewiedzy?

Świątynia może nie jest najpiękniejsza. Na południu Indii widziałem znacznie ładniejszą, ale położenie sprawia, że czuje się świętość tego miejsca. Zielony las i góry tworzą spokojny nastrój sprzyjający modlitwie i medytacji. Mnisi i pielgrzymi obchodzą świątynie obracając kola modlitewne. Co parę minut słychać gong. Te wszystkie czynniki sprawiają, że człowiek po wyjściu czuje się zrelaksowany.
Niestety nie widzieliśmy Jego Świętobliwości. Podobno jego rezydencja znajduje się gdzieś niedaleko w lesie, ale nikt dokładnie nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć gdzie to jest. Szkoda byłoby miło spotkać Dalaj Lame.
Okazało się, że mamy jeszcze dużo czasu, więc możemy udać się na dalsze zwiedzanie. No oczywiście Logan i Marcin jeszcze chcieli dokończyć zakupy, a ja musiałem udać się po kolejną dawkę leku:):):) Jak już wszystko było dobrze, wybraliśmy jedną z wielu tras spacerowych po górach. Postanowiliśmy udać się do świętego hinduskiego jeziora ‘Dal Lake’. Na zdjęciach wyglądało naprawdę ładnie. Po godzinnej wędrówce okazało się, że jezioro jest wyschnięte:) Dziura w ziemi i nic więcej:)
Zdegustowani udaliśmy się do starego kamiennego kościoła z bardzo pięknym i starym cmentarzem. Drzwi wejściowe otworzył nam proboszcz, który wyglądał jak woźny:) Okazało się, że w tym roku przed nami było tu 30 paru Polaków. My to jesteśmy wszędzie:)
Po powrocie kolejne zakupy, szybki lunch no i pora jechać dalej. Znowu autobus bez kuszetek:( Przed nami kolejna nieprzespana noc w busie pełnym turystów. No nic, co możemy zrobić, trzeba ruszyć dalej na podbój Indii. Wysokie Himalaje w Manali czekają na nas:)
6 rano tak jak podejrzewałem bilans snu po dzisiejszej nocy wynosi 0 godzin i 0 minut:( Marzę teraz tylko o pokoju z łóżkiem. Zaatakowani znowu przez zgraje rikszarzy, udajemy się z jednym do hostelu, który proponuje. Było to bardzo tanie miejsce. 100rupii od osoby, bierzemy od razu i udajemy się do krainy snu.
Po 3 godzinach odpoczynku idziemy na śniadanie. Bardzo malownicze miejsce przy rwącym potoku. Zamawiam grilowaną kanapkę z serem z Jaka:) Hmm bardzo mi smakowało. Ser jest trochę pikantny, ale bardzo przyjemny w smaku... Co tu dużo mówić trzeba samemu spróbować. Przy śniadaniu przychodzą do nas pucybuci. Co się okazuje, każdy pracujący w tym fachu w Manali, oprócz standardowego wyposażenia, nosi w swojej skrzyneczce narkotyki na sprzedaż. Miejscowość ta znana jest z trzech rzeczy: baza wypadowa w wyższe Himalaje, początek drogi do Leh (najwyżej położona droga na świecie) no i podobno z najlepszego haszyszu w Indiach. Nic więc dziwnego, że każdy tu zajmuje się tym biznesem.
Co robić w tym górskim mieście?? No jeszcze nie wiemy, w tym celu udaliśmy się do agencji turystycznej. Okazało się, że czeka nas tu wiele atrakcji: Zorbing, paralotnie, trasy wysokogórskie no i zimą narty (niestety było lato). Wybraliśmy paragliding. Taksi zabrała nas na polane na wysokości 2400m. Stamtąd kolejką górską udaliśmy się na wzniesienie o wysokości prawie 3500m. Nasi piloci rozpakowali spadochrony i z rozbiegiem ruszyliśmy w dół wzniesienia.

Co za przyjemne uczucie, lecieć przez 10min i z wysokości podziwiać ośnieżone szczyty Himalajów. Całe szczęście nie mam choroby wysokościowej:) inaczej nie mógłbym się delektować tym wspaniałym widokiem i wolnością w powietrzu:) Wspaniałe uczucie. Lądowanie było dość gwałtowne, musieliśmy krzyczeć, żeby zeszli nam z drogi inaczej cielibyśmy ich jak kosa:)
Po wylądowaniu zwolniliśmy naszego taksówkarza i ruszyliśmy w 13km podróż do Manali. Droga prowadziła przez przepiekaną górską dolinę. Niestety szlak nie był oznaczony a do dyspozycji mieliśmy tylko narysowaną w agencji mapę:)
Po drodze minęliśmy 3 spokojne wioski, z 300 letnimi domkami. Wszyscy byli tam szczęśliwi i uśmiechnięci. Zastanawiacie się, jaki jest tego powód?? Na całej trasie do Manali znajdują się pola dziko rosnącej Marihuany:) W każdym w ogródku można znaleźć parę krzaczków. Wszyscy hodują trochę na własny użytek, bo co można robić w takiej spokojnej górskiej wiosce. Przez całe życie pracują na roli a wieczorem relaksują się przed domkiem. Taka Mała Kraina Szczęśliwości:)
Zmęczeni udaliśmy się do agencji zabookować na 6 rano całodniową wyprawę w góry. Następnie zwiedzanie Manali, zakupy (to już standard jeśli się podróżuje z Loganem:) ) i kolacja połączona z meczem i piwkiem:) Jedliśmy pysznego pstrąga z pobliskiej krystalicznie czystej rzeki. Hmmm pycha....
Rano znowu pobudka o 5:( Szybkie śniadanie i wyprawa w góry. Tu nie ma tak jak w Polsce, że wszystkie szlaki są oznaczone. Jeśli chce się wejść na szczyt, należy wynająć przewodnika, a jeśli udajecie się na 2 dni to ma się w przydziale tragarzy, którzy niosą wszystko: namioty, kuchenki gazowe, jedzenie, śpiwory itd.
Droga okazała się bardzo stroma i męcząca. Przez pierwsze pół godziny serce waliło mi jak szalone:), ale jakoś dałem rade. Widoki były nieziemskie. Szczyty sześciotysięczników wyglądały cudownie w świetle poranka. Pogoda nam dopisywała było bezchmurnie i słonecznie. W sam raz na taka wspinaczkę.
Przy samym szczycie zrobiliśmy się bardzo głodni. Całe szczęście na trasie rosły maliny i poziomki:) Hmmm takie przypomnienie smaku polskiego lata. Człowiekowi, aż miło się robi na sercu jak pomyśli o domu. No nic koniec tych wspominek, trzeba iść dalej. Po 4h dotarliśmy na miejsce- 3200m.n.p.m. Zjedliśmy lunch i przespaliśmy się 20min na kamieniu:) Było bardzo przyjemnie nic nie robić. Tak sobie usiąść i pomedytować w otoczeniu pięknej przyrody.
Droga w dół zajęła nam tylko 2,5h. Zejście jest zawsze męczące dla kolan szczególnie takie strome, ale w końcu się udało. Nie musieliśmy już dalej chodzić. Wzięliśmy prysznic i następnie rikszą udaliśmy się na przystanek autobusowy. Znowu przed nami całonocna podróż. Tym razem ostatni punkt naszej wyprawy Chandighar.
Do Chandighar dojechaliśmy o 4 rano, jak zwykle nie wyspani:) Co można robić w tym wielkim mieście. Pojechaliśmy na lotnisko zostawić nasze bagaże. Okazało się, że lotnisko jest dopiero budowane i tylko jeden bardzo mały terminal jest otwarty, oczywiście nie było miejsca gdzie moglibyśmy zostawić nasze plecaki. Całe szczęście w Lonley Planet Wyczytaliśmy, że możemy je zostawić na głównym dworcu autobusowym. Więc tak też zrobiliśmy, a następnie udaliśmy się do centrum. Wszystko było zamknięte, a my głodni, niewyspani i spragnieni czegoś do picia. Najwcześniejsza restauracja będzie otwarta przed 9 a jest 6:(:(:( Co tu robić. O 7 otworzyli monopolowy, więc kupiliśmy breezery i piliśmy je jak soczki:) Następnie śniadanie i udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Pierwszy raz jechałem rikszą rowerową. Strasznie mi było głupio tak ludzi wykorzystywać. Prawie jak niewolnika:(

Udaliśmy się do skalnych ogrodów, gdzie wszystko było z kamienia. Nic szczególnego. Trochę jak Gaudi w Barcelonie. Mnie się nie podobało. Chciałem być jak najszybciej na lotnisku i lecieć do Bombaju. O 16 odlot i po 2,5h w powietrzu wylądowaliśmy w Bombaju i zakończyliśmy nasz podbój Północy:)
Mumbai home sweet home:) tylko trochę brudny i śmierdzi:):):)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz