piątek, 22 października 2010

Chieng Mai i podróż na słoniu:)

Na takiej intensywnej wyprawie ciężko znaleźć czas, żeby sklecić jakiegoś sensownego posta:) Staram się jak mogę, ale nie zawsze mi to wychodzi. Z kilkudniowym poślizgiem przedstawię wam co takiego widziałem w Chiang Mai:)

Po Koh Tao udaliśmy się znowu do naszego imprezowego miasta- Bangkok:) O 2 w nocy znowu na Khan San Road:) Tym razem nie chcieliśmy już imprezować, więc udaliśmy się prosto do naszego hostelu. Niestety próba zaśnięcia w pokoju, którego ściany całe trzęsą się pod wpływem muzyki techno, jest prawie nie możliwe:)

Autobus do Chiang Mai mieliśmy dopiero ok. godziny 18. Trzeba było wymyślić, co można robić w tym wielkim mieście. Stwierdziliśmy, że na początku udamy się do muzeum narodowego. Okazało się, że zajęło nam to trochę czasu. Zaczęliśmy o 9 a wyszliśmy ok. 15 30:) Aby w pełni wykorzystać ostatnie 2 godziny, udaliśmy się Tajski masaż:) Masakra co za ból…. Myślałem, że masażystka chce mi wszystkie mięsnie rozerwać:) No ale jak już było po to czułem się bardzo dobrze….:)

Z samego rana dotarliśmy do Chiang Mai. Jest to jedno z większych miast Tajlandii. Kiedyś nawet stolica północnego królestwa. Ogólnie bardzo spokojne ciekawe małe miasteczko:)

Po zameldowaniu się w hostelu musiałem udać się do szpitala w sprawie nie cierpiącej zwłoki:) Gdy okazało się, że wszystko ze mną jest prawie dobrze:) wypożyczyliśmy skuter i ruszyliśmy na podbój okolicy.

Miasto to jest znane z pięknych buddyjskich świątyń i górskich szlaków turystycznych. Pierwszym naszym celem była świątynia położona na górze poza miastem. Malownicze widoki i jak zwykle zniewalająca sakralna budowla:)

W drodze powrotnej udaliśmy się, aby zobaczyć królewskie ogrody a na końcu zoo:) Było bardzo miło tylko trochę za dużo chodzenia:) Już pod koniec nie obchodziły mnie żadne zwierzęta, chciałem jak najprędzej usiąść i odpocząć w hostelu:)

Wieczorem z powracającą gorączką udałem się na nocny targ:) Jedna z głównych atrakcji miasta. Wieczorem zbiera się tam tysiące sprzedawców i próbują sprzedać swój towar turystą. Niektóre rzeczy były naprawde godne uwagi. Szczególnie podobały mi się śmieszne koszulki. Moja ulubiona z Vaderem mówiącym ‘Come to the Dark Side. We have cookies!!!’ :):):)
    
Wczesnym ranem pobudka. Pora wyruszyć na trekking:) Cały dzień zaplanowany na zwiedzanie uroków okolicznej dżungli:) Pierwszy przystanek farma storczyków i motyli:) Bardzo kolorowe miejsce.

Po farmie udaliśmy się do dżungli, żeby pieszo dojść do wodospadu. Nie robił on wielkiego wrażenia, za to droga była bardzo ciekawa. Trzeba było dokładnie obserwować każde drzewo, pod którym się przechodzi, bo nigdy nie wiadomo kiedy może z niego skoczyć na ciebie jakiś jadowity wąż:)

Trzecim punktem programu był spływ rwącą rzeką:) Fajne przeżycie, może nie tak ekscytujące jak to było w Gangesie, ale ciągle ciekawe. Wzburzona woda dostawała się do naszego pontonu, a silny prąd dodawał nam szybkości. Super:)

Przemoknięci i zmęczeni udaliśmy się do leśnej restauracji na smaczny tajski obiad:) Po jedzeniu czekało nas jeszcze mnóstwo atrakcji. Godzinna jazda na słoniu była chyba najciekawsza. Tym razem nie byłem zwykłym pasażerem tylko kierowcą:) Siedziałem na głowie tej olbrzymiej bestii i próbowałem nią kierować:) Uparte to jak cholera:)

Po ekscytującym czasie na słoniu, przyszedł czas na mało interesujący spływ na bambusowych tratwach. Płynęliśmy po bardzo spokojnej części rzeki, więc żadnej akcji podczas spływu nie było:( Za to ostatnia atrakcja była dosyć ciekawa. Dojechaliśmy do plemienia długich szyj:) Kobiety w tej społeczności noszą od urodzenia złote obroże na szyje i kolana:) W skutek czego ich szyje stają się niespotykanie długie:)

Wieczorem zmęczeni udaliśmy się znowu na nocny targ. Tym razem w celach relaksacyjnych. Godzinny masaż stóp, był dla mnie ukojeniem po tak długiej podróży:) Rankiem przed odjazdem szybko udaliśmy się do trzech świątyń. Jak zwykle wspaniałych, tylko powoli robi się ich za dużo i człowiek się nimi przesyca:)

Przed nami 6 godzinna podróż w autobusie do Chieng Khong przy granicy z Laosem. Ogólnie nic tu nie ma tylko parę hotelików gdzie ludzie nocują czekając na otwarcie granicy.

Przede mną Mekong:) a po drugiej stronie Laos:)

2 komentarze:

  1. Wściekle zazdroszczę Bart :D I pomyśleć, że ja w tym czasie siedziałem w tej marnej Szkocji :D Pozdroooooł!

    Marcin

    OdpowiedzUsuń
  2. Hey :) czytam tego bloga codziennie i wiesz co...? kazdy mi mowi zebym jeszcze przemyslala decyzje 'podboju' indoazjii... Ale ja kurcze juz odliczam dni do wyjazdu!!
    I pisz Trojan, pisz o wszystkim jako ze ten oto blog bedzie moim materialem pomocnym ;) Pozdrowieniaaaa!!!

    OdpowiedzUsuń